Horror na Wyspach Zielonego Przylądka

Nie wszystko da się przewidzieć…

Sal, będący jedną z wysp Cape Verde, jest niezwykle wietrzny – tylko w mieście, pomiędzy budynkami, można było ukryć się przed urwaniem głowy. Na wyspie nie ma zbyt wiele atrakcji, więc drugiego dnia ruszyliśmy w stronę portu, skąd mieliśmy dopłynąć do Santo Antao.

Co ciekawe, po mieście portowym wędrował bezpański osioł.

Statek miał odpłynąć kolejnego dnia, co zmusiło nas (mnie i żonę) do spędzenia dnia i nocy w mieście. Patrzyliśmy na przybywające i ruszające jachty, jak i na ich właścicieli odpoczywających w pobliskiej restauracji.

Postawienie nóg na twardym lądzie po kilku godzinach walki z własnym ciałem na statku, pośród dźwięku i smrodu wymiocin, okazało się jednym z top 10 uczuć ostatnich lat.

Następnego dnia wróciliśmy do tego samego portu w oczekiwaniu na kolejny statek. Na szczęście, dopłynięcie do Santo Antao z Mindelo nie zajmuje wiele czasu, a morze nie jest zbyt wzburzone. Praktycznie dwugodzinna podróż była „uprzyjemniana” teledyskami muzyki popularnej, zwykle stosunkowo prostej i niewiarygodnie nudnej.

Niektóre domy na Santo Antao wyraźnie wskazują na zainteresowania właścicieli.

Cape Verde w zdecydowanej większości jest katolickie, więc cmentarze nie różniły się zbytnio od tych w Polsce.

Naszym planem było przedostanie się na drugą stronę wyspy przez góry. Nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, jak koszmarnym zadaniem to się okaże. Upał był nie do zniesienia, słońce paliło, a wokół nie było żywej duszy. Nasza wspinaczka polegała głównie na walce z własnymi możliwościami, przekradając się od drzewa do drzewa, by odpocząć chwilę w ich cieniach. Każde drzewo pozwalało ukryć się i odsapnąć mimo koszmarnie niewygodnego podłoża, składającego się głównie z kamieni.

Po pewnym czasie odnielślimy wrażenie, że teren przestał się praktycznie zmieniać. Gdy dotarliśmy na szczyt, czekała nas tam nieprzyjemna niespodzianka. Ukryci za drzewem czekaliśmy na to, by stado porzuconych byków zmieniło swoją trasę. Byliśmy przerażeni, gdyż byków było 10 i okazywały duże zainteresowanie nami, gapiąc się nieustannie. Jak tylko zniknęły za rogiem, natychmiast ruszyliśmy, ostatkami sił docierając do kolejnego wierzchołka.

Niestety, byki zauważyły naszą ucieczkę i zaczęły podążać za nami. Nie mieliśmy z nimi szans, tym bardziej, że słońce juz zachodziło. Jakimś cudem znaleźliśmy pozostałości kamiennego domu. Tu zabarykadowaliśmy się z namiotem na chwilę przed całkowitą ciemnością.

Słońce zaszło, znacząc koniec męczącego dnia.

Więcej siły, nowy dzień, a byki za nami, więc ruszyliśmy. Jak się później okazało, miało być tylko gorzej. Patrząc wstecz wydawałoby się, że przeszliśmy spory kawałek, choć było to raptem parę kilometrów pod górę.

Parę kilometrów dalej, po zejściu z bardzo stromego zbocza, z nogami pokłutymi od suchych roślin, spaleni od slońca i spoceni od gorącego wiatru, dotarliśmy do kolejnego miejsca i prawdopodobnie najgorszej części dnia.

Słońce zaczęło zachodzić, a wokół nie było miejsca na dziki kemping. Jedyną możliwością na nocleg było zejście po niewiarygodnie stromym wzgórzu z ogromnymi plecakami i bagażem całego, męczącego dnia.

Patrząc na przebytę drogę wydawałoby się, że nie wygląda tak źle, choć w rzeczywistości było koszmarnie z przepaścią po jednej stronie i pionową, kamienistą ścianą po drugiej.

Finalnie zatrzymaliśmy się między dwoma domami, które należały do nierozumiejących nas farmerów. Co gorsza, nie umieli czytać i pisać. W jakiś sposób, jednakże, pojęli nasz plan i życzyli dobrej nocy.

Jeden z nich był ślepy na jedno oko i chodził boso. W pewnej chwili wskazał na wioskę w dole góry, podniósł maseczkę do twarzy i zakrył nią oczy, usilnie próbując wyjaśnić coś po portugalsku. Nie miało to żadnego sensu, jednak było dość przerażające, gdyż słońce już dawno zaszło i panowała ciemność.

Na zboczach gór pełno jest pól stworzonych pod rolnictwo.

Szykując się do wyruszenia z rana, słońce podkreśliło niezwykłe sceny.

Trudno było wyobrazić sobie, że poprzedniego dnia byliśmy na szczycie tej góry.

W pewnej chwili musieliśmy na moment się zatrzymać, by przepuścić rolnika na ośle z psem u boku. Mężczyzna wydawał się nieco ciekawski, rzucając na odchodne „bon dia”, czyli „dzień dobry” po portugalsku.

Doszedłwszy do północnej części wyspy, wiatr ponownie chciał urwać nam głowy.

Miasto Ribeira Grande podzielone jest na trzy części, jedna będąca główną ulicą z kościołem i paroma odchodzącymi alejkami. Pozostałe dwie to części mieszkalne, jedna ze stadionem i druga z piekarnią.

Jedną z ostatnich nocy na Santo Antao spędziliśmy w małej wiosce. Wszyscy na wsi, z dużą dozą ciekawości, obserwowali Europejczyków próbujących postawić namiot przy kościołe. Po wielu godzinach odpuścili, gdyż zrobiło się zimno i ciemno.

W drodze powrotnej do miasta Santo Antao minęliśmy samotnego osła, który od czasu do czasu wył bez większego sensu.