Słodko-gorzka Sri Lanka

Sri Lanka wzbudziła we mnie dość mieszane odczucia. Ogromny kryzys toczący kraj, kilkugodzinne blackouty każdego dnia, limitowane paliwo, ogromna wilgoć i wysoka temperatura. Nie mówiąc już o dziwnych zachowaniach lokalnych mieszkańców…

W niewiarygodnie tanich pociągach trzeba być gotowym na stanie. Stanie w ścisku, bez klimatyzacji, z tłumem ludzi wpatrzonych w każdego, kto wykona najmniejszy ruch. Dobrą rzeczą jest to, że szykujący się do wyjścia Lankijczycy na chwilę zawierają kontakt wzrokowy, wskazując wybrańcy miejsce, na którym za chwilę będzie mógł usiąść.

Samochody są stosunkowo nieczęstym widokiem na Sri Lance. Większość woli jeździć skuterami lub ich zabudowaną wersją zwaną tuk tuk. Na drugim zdjęciu dwa rasowe tuk tuki. Odpoczywają pośród zieleni po całym dniu ciężkiej pracy w nieznośnych temperaturach. Obcowanie z naturą pozytywnie wpływa na nie, zmniejszając ilość spalanego paliwa.

Zatoka o poranku w oczekiwaniu na ekspedycję w poszukiwaniu waleni. Jak się później okazało, fauna ustąpiła walce z wymiotami.

Na szczęście istnieje powszechnie dostępny lek na chorobę morską – Coca Cola. Tą podawali nawet sami właściciele, którzy robili wszystko, aby nikt nie zażygał pokładu.

Ogromną zaletą wycieczki jest wczesna pora, o której trzeba się stawić na miejscu. Wschód słońca to jedna z najlepszych chwil dla fotografa.

„Polowanie” na morskie zwierzęta polega na nieustannym płynięciu od punktu do punktu, komunikowanie się z innymi statkami oraz zagadywanie do rybaków. Jeśli tylko ktoś zauważył nierówności na falach, łajba natychmiast skręcała w danym kierunku. Dziób statku zapełnił się ludźmi, jak tylko zaciekawione delfiny zaczęły wyskakiwać z lazurowej wody.

Jako nagroda pocieszenia za brak wielorybów pojawiły się dwa żółwie. Ku uciesze turystów, na powierzchni unosił się samiec w trakcie kopulacji z samicą. Dość trudno było zauważyć z odległości, w jaki sposób poradził sobie z utrzymaniem w miejscu swojej wybranki. Jak się okazało, wystarczył jeden pazur wbity pod skórę, by towarzyszka pozostała na miejscu.

Plaże na Sri Lance pełne są turystów z Rosji. Rzadko słychać tam inne słowa niż „haraszo”.

Figury Buddy rozstawione są praktycznie co krok.

Lankijskie, udekorowane autobusy to dla mnie symbol irytacji, złości i walki o przetrwanie. Niska cena to zdecydowana zaleta. Wjechanie w zakręt z prędkością powyżej 80 km/h i gwałtowne hamowanie na widok słonia już nie.

Krew zaczyna mi wrzeć na temat lankijskich autobusów. Jeden ze sprzedawców nie dał paragonu, podnosząc sztucznie cenę. To jednak nic przy innym lokalsie, który spał za siedzeniem mojej żony. Wszystko było normalnie do czasu, gdy wsunął dłoń w szparę pod oparciem i zaczął macać ją po tyłku. Idiota nie spodziewał się tego, że zaraz zacznie patrzeć na niego z obrzydzeniem cały autobus. Udawał głupiego, gapiąc się bezmyślnie, gdy krzyczałem, że jest zboczeńcem. Miał duże szczęście, że chwilę później był jego przystanek.

Na wyspie znajduje się mnóstwo miejsc z dziećmi trenującymi grę w krykieta. To jeden z krajów, który wygrał Cricket World Cup. Zauważyłem też pewną tendencję, gdzie pośród młodzieży w biedniejszych krajach szczególnie popularny jest sport. Ostatecznie to jakaś droga wyjścia z trudnej sytuacji, o ile osiągnie się sukces.

Miano „kurczaka lankijskiego” zyskuje paw. Spotkać go można praktycznie wszędzie, zwykle chodzi po polach. Nikt nie zwraca na niego szczególnej uwagi, choć zdecydowanie przyciąga oko turystów.

„Kot lankijski”… czy też po prostu waran, którego można spotkać praktycznie wszędzie.

Wracając późnym wieczorem, usłyszałem charakterystyczne piski nad głową. Nieco dalej całe drzewo trzęsło się i wydawało osobliwe dźwięki. Sri Lankę okupuje całe mnóstwo nietoperzy, których rozpiętość skrzydeł sięga do 1,7 metra. Gdyby postawić jednego na boku, to byłby wyższy ode mnie.

Droga na Safari w Yala National Park. Kierowca nie mówił zbyt dużo, gdyż nie tylko nie znał angielskiego za dobrze, ale również jąkał się, nieco się tego wstydząc.

Yala National Park to przede wszystkim setki okazów ptactwa – od słowików po orły. Można tu również spotkać pawie, marabuty, woły czy słonie.

Zdecydowana większość zwierząt spędzała upalny dzień w wodzie.

Nie spałem zbyt długo, więc szybko wzięło mnie znużenie od nudnej i pełnej wybojów drogi. Gapiłem się bezmyślnie w las przez półprzymknięte oczy, które nagle zatrzymały się na lamparcie. Momentalnie wyszeptałem „Look!”, ale na tyle głośno, by każdy się odwrócił. Po pierwsze – wszyscy z zachwytem wpatrywali się w zwierzę. Po drugie – kierowca od tej pory przestał się jąkać, chwaląc się wszystkim po drodze odkryciem. Po trzecie – lampart tylko przez chwilę patrzył z zainteresowaniem, co udało mi się uchwycić.

Następnie lampart obszedł nasz samochód, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. Jeepy na Safari są odkryte, więc nie było problemu, by do nas dołączył. Na szczęście świadomy tego, że nie przejedziemy przez gęstwinę, bezszelestnie kroczył dalej, zatrzymując się na chwilę przed skokiem w bujne zarośla.

Choć próbowałem absolutnie wszystkiego, by zrobić możliwie najlepsze zdjęcie Nine Arch Bridge, tylko to relatywnie mi się podoba. Tuż po wykonaniu tej fotografii zszedłem na dół, gdzie kilka godzin czekałem na pociąg. Gdy zapadł zmierzch, pozostał powrót z latarką do pobliskiego stanowiska z tuk-tukami.

Jazda tuk-tukiem po wyboistych i pełnych dziur wzgórzach to koszmar! Utrzymanie się wewnątrz pojazdu wymaga ogromnego skupienia. Robienie zdjęć komplikuje całość dwukrotnie. Całości obrazu dopełnia trudność wymiany baterii i karty pamięci, jedną ręką trzymając się ruchomej poręczy.

Ludzi zbierających liście herbaty na polach można zauważyć w wielu miejscach dookoła miasta Elia.

Pociąg w Elia właśnie wjeżdża na peron. Jedzie on przez naprawdę zjawiskowy obszar, pełen zieleni i niekończących się pól roślin, wijących się po wzgórzach. Koszt takiego przejazdu to kilka złotych za wyższą klasę. Wyższa klasa oznacza miejsce siedzące i/lub ewentualnie klimatyzacja w postaci wiatraków.

Wyglądając za okno widziałem zwykle te same osoby. Nogi niektórych, siedzących w drzwiach, nie zmieniały pozycji przez całą drogę!

Choć technologia wykonania pociągu zdecydowania nie była współczesna, osiągał on zawrotną prędkość. Metal brzęczał, drzwi nieustannie otwierały się, a stukot kół przyprawiał o ból głowy. Przynajmniej nie było czuć smrodu diesla, którym napędzana była lokomotywa.

Nie wspomnę o absolutnie NAJGORSZEJ porze na robienie zdjęć, czyli samym południu, okolica godziny 12. Wystarczająco szeroki zakres dynamiczny aparatu pozwolił mi wyciągnąć brakujące szczegóły w jasnych partiach. Na ratunek przyszło też zachmurzenie, które nieznacznie rozproszyło bezlitosne promienie słońca. Na domiar złego, z powodu wilgoci przyblokowały mi się niektóre pokrętła, przez co musiałem używać ogromnej siły, by zmienić nastawy.

Miasto Kandy czytane jest jako „Kendi” przez lokalnych. Nie ma w nim jednak nic cukierkowego. To siedlisko tysięcy ptaków, które okupują ulice z drzew, dosłownie.

Choć małpy z czerwonymi twarzami są bardzo ruchliwe, udało mi się uchwycić moment, gdy dwie z nich przystopowały, by okazać sobie czuły gest iskając wzajemnie pasożyty.

Do parku w Polonnaruwa dotarł prawdziwy, tropikalny deszcz. Czekając pod daszkiem sklepu, obserwowałem małpy planujące kradzieże. Jak tylko właściciele na sekundę się odwrócili, małpy podbiegały do toreb, sprawnie otwierając je i sprawdzając zawartość. Odstraszone uciekały na drzewa, gdzie mokły, czekając na nieuwagę ludzi.

Zachowaniem wygrały małpy z czarnymi twarzami. Ich przeciwieństwo, małpy z czerwoną twarzą, tylko patrzą, co ukraść.

Choć obszar zabytków w Polonnaruwa to przede wszystkim budowle i statuy, wystarczyło nieco zboczyć z głównego szlaku, by znaleźć się w urokliwych miejscach. Nie byłoby to możliwe z kierowcami tuk-tuków, których, na drodze do parku, są dziesiątki. Idąc pieszo NON-STOP ktoś trąbi, zatrzymuje się, nagabuje i śmieje się w twarz, gdy słyszy o planach przejścia parku na pieszo. Całych czterech czy pięciu kilometrów! Od tamtej chwili wszyscy taksówkarze (tuksówkarze?) byli przeze mnie wkręcani, wkurzeni odjeżdżając po usłyszeniu absurdalnej trasy czy pomysłu. Koszmar!

W stolicy, Colombo, odbywała się parada latawców. Na miejsce przybyły setki ludzi z miasta, kupując watę cukrową czy słodycze. Chwilę później wskoczyłem do autobusu jadącego na dworzec. Stałem w otwartych, tylnych drzwiach, cudem unikając śmierci na jednym z zakrętów. Kurczowo trzymałem barierkę, licząc na to, że nie poluzuje się. Dla niektórych mogłaby to być przygoda, osobiście miałem już dosyć ryzykowania życiem, by nie iść kilku kilometrów z ciężkim plecakiem. Po dotraciu do stacji pociągowej prosta droga na lotnisko, a stamtąd… z powrotem do Polski!