Piękno Islandii

Wizyta na Islandii od lat była moim marzeniem – niewielka wyspa, gdzie krajobraz zmienia się niczym w kalejdoskopie wraz z każdym przejechanym kilometrem.

To również kraj inspirujący wielu sławnych, islandzkich artystów takich jak np. Björk, Sóley czy Emiliana Torrini. W muzyce usłyszeć można niekończące się przestrzenie, raz porośnięte mchem, a kiedy indziej pełne skał, niczym na księżycu.

Na powyższych zdjęciach okolice Þingvellir – choć za dnia było ciepło, nocleg na dziko w tym miejscu okazał się dużym wyzwaniem.

Po chłodnej nocy w dziczy, poranek nie zaskoczył wzrostem temperatury. W ramach rekompensaty niezwykły widok na chmury praktycznie stykające się z ziemią.

Pomimo faktu, że Hvalfjörður robi wrażenie, strumień prowadzący do najwyższego wodospadu okazał się znacznie bardziej interesujący.

Dalej na północ zatrzymaliśmy się w Akureyri. Na miejscu, Ojciec Adam, którego spotkaliśmy w małym kościele, postanowił nas przygarnąć. Spędziliśmy raptem dwa dni u niego, gdyż wybierał się na wakacje.

Ksiądz zabrał nas ze sobą do pobliskiego domku świątecznego, gdzie mogliśmy przywitać się m.in. z Grýla – gigantką, która gotuje niegrzeczne dzieci w wielkim garze. Na miejscu pełno było starych zegarów, świątecznych błyskotek i wielu innych, ręcznie robionych rzeczy.

Zewnętrzny basen w Akureyri. W niektórych oczkach temperatura potrafi być naprawdę wysoka, co pozwala zahartować ciało. Wystarczy jedna wizyta, by radzić sobie z zimnem o wiele lepiej.

Nieco na północ od Husaviku natrafiliśmy na balię z gorącą wodą. Tuż obok stał kontener, w którym można było przebrać się i zostawić rzeczy.

Ásbyrgi to jedyny w swoim rodzaju kanion z prawdziwym lasem, co jest dość rzadkie na wyspie. Miejsce wydawało się nie z tego świata, tak jakby las w tym pustkowiu stworzyła obca cywilizacja.

Dettifoss, znany jako jeden z najsilniejszych wodospadów w Europie. Poziom zamoczenia rósł wraz z malejącą odległością od wodospadu – rozbryzgująca się woda sięgała naprawdę daleko.

Wodospad z bliska wygląda wściekle w porównaniu do martwej roślinności.

Po opuszczeniu Dettifoss, ruszyliśmy na północ wyspy do zakonników żyjących z dala od cywilizacji. Przywitali nas z otwarymi ramionami, nakarmili, a następnego dnia ruszyliśmy w dalszą podróż.

Większość czasu południe wypsy jest zamglone i chłodne z okazjonalnym deszczem. Trudno w takich warunkach czekać na złapanie stopa, tym bardziej, że ilość pojazdów drastycznie spadła.

Konie na Islandii są dość nietypowe z racji drobnej postury i nietypowych odnóż, które pomagają im poruszać się po trudnym terenie.

Jęzor lodowca, widziany z poziomu ulicy, sprawia ogromne wrażenie.

Po koszmarnie mroźnej nocy na brzegu oceanu, para starszych Francuzów zabrała nas ze sobą. Pierwszy przystanek – maskonury. Z poziomu terenu, gdzie one przebywały, widać było kilka oddzielonych, skalistych klifów.

Pojechaliśmy w głąb wyspy, próbując dostać się najbliżej jak się dało do aktywnego wulkanu. Po drodze stały znaki informujące o tym, co zrobić w przypadku erupcji. W drodze powrotnej trafiliśmy na niespiesznie wędrujące, islandzkie konie.

Gulfoss jest naprawdę imponujący. Można go uplasować tuż za potężnym Dettifoss.

Niewiele dalej znajdowały się gejzery otoczone prze ludzi, w ciszy, z aparatami gotowymi na wystrzelenie gorącej wody.