Co kryjesz, Maroko?

Choć położone jest w Afryce, Maroko pod wieloma względami czerpie garściami z Europy. Począwszy od powszechnego języka francuskiego, głównie z racji bycia francuską kolonią, kończąc na drogach czy budynkach.

Nie liczyłem na zbyt wiele wydarzeń w podróży. Krajobraz Maroka jest niezwykle zróżnicowany – piaszczyste plaże, ośnieżone szczyty czy pustynie.

Okazało się, że kraj ten skrywa naprawdę wiele…

Pierwszą noc spędziliśmy tuż obok stacji benzynowej za zgodą jej pracowników, których wcale nie dziwili podróżnicy rozstawiający namiot. Ranem okazało się, że po terenie przechadzał się dumny paw. Pośród niekończących się pól, udało się dostrzec mężczyznę z dzieckiem wędrujących na ośle.

Praktycznie opuszczone wodospady w Ouzoud – w okolicy zaledwie kilku turystów.

Woda uderzała o kamienie z hukiem, zatapiając inne dźwięki. Trzeba było uważać, gdyż w okolicy czaiły się śmierdzące małpy, czekające na to, by wskoczyć na nieostrożnego podróżnika.

Złapawszy na stopa młodego kierowcę, ruszyliśmy w dół góry z ogromną prędkością, nieustannie zbliżając się do pokrytych śniegiem szczytów.

Po dotarciu do miasta, spędziliśmy noc na zimnych płytkach tuż obok stacji benzynowej. Nie było zbyt wygodnie, a ranem zrobiło się zimno i mgliście.

Po dłuższej chwili udało się nam złapać okazję i uciec ze stacji. Jak dobrze było wejść do ciepłego samochodu!

W dalszej podróży utknęliśmy, pokonując króciutkie dystanse praktycznie cały dzień. Tuż przed wybraniem się na poszukiwanie noclegu, zatrzymał się Jeep z dwoma M arokańczykami, którzy nie mówili po angielsku.

Mieliśmy numer telefonu innego Marokańczyka, który znał angielski. Podaliśmy go kierowcy, zadzwonił do niego, porozmawiał chwilę i przekazał nam telefon. Za wiele się nie dowiedzieliśmy, oddaliśmy komórkę, a kierowca i pasażer przybili sobie piątkę. Samochód zaczął wspinać się pod górę, której nie było na mapie.

Szybko okazało się, że miejsce było dość podejrzane, co odzwierciedlało się w zaniepokojonych spojrzeniach mieszkańców. Na szczęście nie mieli oni złych zamiarów, okazali się zwyczajnie zaciekawieni przybyszami.

Wioska była terenem nielegalnej fabryki haszyszu, znanego też jako „górska czekolada”. Kierowca wraz z synem oprowadzali nas po wiosce, chwaląc się zwierzętami czy studnią. Paruletni syn bał się nas, trzymając kurczowo dłoń ojca.

Po naprawdę długim czasie, nasz host przyniósł marokańską herbatę z miętą. Na szczęście była tam elektryczność, co pozwoliło naładować baterie. Budynek był skonstruowany bardzo zwyczajnie, ale wystarczająco, by chronić przed zimną nocą.

Po krótkiej, dość skomplikowanej rozmowie składającej się z gestów i skrawków francuskiego, poszliśmy spać.

Następnego dnia trafiliśmy na tył pojazdu prowadzonego przez dwóch farmerów. Podwieźli nas parę kilometrów, choć nie było to przyjemne z racji koszmarnie niewygodnych siedzisk.

Czekając na skrzyżowaniu na kierowcę, usłyszeliśmy ryk osła. Chwilę później pojawił się podstarzały rolnik, wędrujący tylko w znanym jemu kierunku.

Dotarliśmy do Szafszawanu późnym popołudniem. Złapany na stopa kierowca, podczas wychodzenia z pojazdu, zapytał o to, czy interesuje nas „górska czekolada”. Niebieskie budynki można znaleźć praktycznie wszędzie, o wiele trudniej ich mieszkańców, z racji pozamykanych rolet.

Kilka godzin później znaleźliśmy się w małej wiosce, do której zabrał nas nasz równowieśnik. Cieszył się tym, że może ugościć przybyszów z Europy. Okazało się, że miasto ma dwie części – na zdjęciu tzw. „slumsy” i dwie dziewczynki, które tam mieszkały. Co ciekawe, nasz host skarcił je za proszenie nas o pieniądze.

W centrum znajdowało się parę sklepów z mięsem wiszącym na samym froncie. Wydawałoby się to dziwne, jednak to dość typowy widok.

Udało dotrzeć się do zaśniezonej części gór Atlas, na szczęście pogoda była całkiem znośna. Minęliśmy pokryte śniegiem wzgórza w samochodzie, którego kierowca słuchał religinej muzyki, składającej się głównie z monotonnej recytacji Koranu.

Powietrze było niezwykle świeże, inaczej niż w miastach i wioskach, które śmierdziały spalinami. Co ciekawe, wokół można było znaleźć mnóstwo owiec pozostawionych bez opieki.

Robiło się późno, więc zatrzymaliśmy się w jednym z górskich miast. Noc była niezwykle zimna, ale z pomocą lokalnych udało się znaleźć bezpieczne miejsce na noc.

Dwóch Szwajcarów jechało z gór w stronę cieplejszych obszarów dużo bliżej Sahary. Dolina przy rzece Ziz zaskakuje kontrastami między zalesionym obszarem a spalonymi słońcem kamieniami. Nietrudno było wyłapać oznaki życia, głównie w postaci domów czy hat.

Jeden z kierowców zostawił nas w bardzo atrakcyjnym miejscu. Okazało się, że przy drodze znajduje się stacja benzynowa z horroru „Wzgórza mają oczy”. To dopiero miejsce na łapanie stopa!

Choć jest to zaskakujące, obszar ten jest popularnym miejscem nagrań Hollywodzkich produkcji.

Nieco później znaleźliśmy tuż przed Agadirem w miejscowości Tiznit. Spędziliśmy tam noc u jednej z lokalnych nauczycielek. Miała ona gościa z USA, który wyrażał dziwne zainteresowanie narkotykami.

W Agadirze można odwiedzić małe, darmowe zoo, pilnowane przez hordę kotów. Niektóre z nich były naprawdę zaniedbane i natychmiast uciekały po zbliżeniu się. W zoo można spotkać zadbane flamingi, zwykle odpoczywające na jednej nodze, o ile nie rozglądały się za jedzeniem.

Tuż przed odlotem z kraju poszliśmy na plażę, gdzie chwile odpoczynku zostały przerwane przez Marokańczyków oferujących przejazd wielbłądem (za odpowiednią cenę).